Teoretycznie otwieram oczy, leżąc nad ranem w pościeli. Udając,
że tak naprawdę zimne jest powietrze, a nie ta rozmemłana masa zamknięta w moim
niedomkniętym ciele. Wmawiając sobie, że umiem jeszcze myśleć o powłoce, jak o
sobie.
Teoretycznie otwieram oczy i otulam się ciszą, trwając w
martwym bezruchu. Z lichą nadzieją, że coś jeszcze ruszy i powstanie z
zmarłych. Nadzieja jest matką głupich i umiera ostatnia.
Boje się i jednocześnie żałuję swego tchórzostwa. Przywiązania
do każdego kolejnego oddechu. Wstydzę każdej porażki z bolesną potrzebą
zaczerpnięcia następnego. Przegrywam tę partię.
Można się odciąć na chwilę, sekundę, kilka. Moja wrodzona
ludzka chciwość się tym nie zadowala. Pragnę dłużej, mocniej, aż do końca. Oddać
się bez reszty dla snu, którego kres nie nadejdzie wraz z porankiem.
W sposób przeżuty, wypluty, połknięty egzystuję. W sposób
przeżuty, wypluty, połknięty mi to nie przeszkadza.
Czysto teoretycznie zamykam oczy, oddając się swym celowym
powtórzeniom i niewydolnym metaforom.
Czysto teoretycznie wydaję mi się, że słyszę twoje kroki pod
drzwiami.
Czysto teoretycznie wydaję mi się, że tak naprawdę nie
gnijesz.
Że tak naprawdę, nie gnijesz z mojej winy.